Raniutko ok 7:00 wyjechaliśmy z Las Vegas. do San Diego I bardzo się z tego cieszyliśmy, bo przed godz 8:00 termometr wskazywał już 34 stopnie w cieniu. Na samą myśl o tym, że za 3 godz. wg pierwotnego planu naszego roadtrip mielibyśmy buszować po pustyni Parku Joshua Tree nagrzanej w słońcu min. do 50 stopni, robiło mi się słabo 🙂
Na szczęście kierowaliśmy się prosto – dosłownie -do „chłodnego” San Diego.
Po prawie 5 godz. dosyć nudnej i prostej drogi, dotarliśmy do „kolebki” obecnej Kalifornii położonej ok 20 mil od granicy z Meksykiem. W mieście bardzo łatwo można zapomnieć, że jest się w USA. Tak bardzo czuć meksykański klimat. Latynosi na ulicach, meksykańska muzyka, zapachy z knajp i restauracji. I to rześkie powietrze. Na słońcu owszem ciepło, ale bez upału ok 30 stopni. Tak to można zwiedzać !
Żeby była równowaga to na minus San Diego,strasznie duże korki. Odzwyczailiśmy się jednak od miejskiego ruchu. Chwilami poczułem się jak w Los Angeles, gdzie korki na wielopasmowych autostradach to norma.
Najpierw pojechaliśmy na wyspę Coronado ponad 2 milowym, wysoko zawieszonym., betonowym mostem łączącym wyspę z San Diego. Most jest o tyle specyficzny, że zakręca prawie pod kątem prostym. Prawda jest taka, że Coronado to jest jednak półwysep, ale wszyscy tubylcy uparcie twierdzą, że to wyspa. Niechaj im będzie. To w Coronado kręconych było wiele scen kultowego Top Gun.
Taka wypoczynkowa mieścina, powiedzmy nasz Sopot, tyle że zamiast Grand Hotelu jest przepiękny zabytkowy hotel del Coronado zbudowany w wiktoriańskim stylu. Obok śliczna plaża. Jednak jakaś dziwna bo bez parawanów :). Nie było niestety czasu żeby popływać w San Diego Bay. Szkoda.
Z Coronado pojechaliśmy pochodzić po dzielnicy Gaslamp Quater. To znane miejsce San Diego z dziesiątkami klimatycznych knajp i restauracji oraz stylowymi budynkami. Kiedyś to była portowa dzielnica, gdzie lepiej było się nie zapuszczać. Wieczorem musi to być niesamowicie gwarno i pysznie. W ciąg dnia, nie robi to specjalnego wrażenia.
Dalej pojechaliśmy do Old Town. W tym miejscu, w 1768 roku powstało jedno z pierwszych miasteczek europejskiej cywilizacji w Ameryce Płn. Dlatego przyjęło się mówić o San Diego jako kolebce Kalifornii. Wybudowali je oczywiście Hiszpanie. Obecnie ten skansen przypomina scenografię z westernów. Zresztą kilka z nich tu kręcono Wiele budynków, w tym hotel Cosmopolitan jest gruntownie odrestaurowanych, a wszystkie nowe są stylizowane na te z XIX w.
Jest tu całe mnóstwo rozmaitych sklepików z lokalnymi produktami, tak żywnościowymi jak i rzemieślniczymi, oraz upominkami. Do tego wiele tanich knajpek z meksykańskim jedzeniem i piwem. Obsługa przebrana w stroje z epoki. W ogóle miejsce jest niesamowite. Chciałoby się powiedzieć „normalnie Meksyk” . Każdy znajdzie coś dla siebie w tym miejscu – jak nie klimat to smak, lub po prostu pomysł na kupno pamiątki z podróży. Ma znaleźliśmy oryginalnie wykonane magnesy.
Naszą uwagę przykuła nazwa jednego z tutejszych przybytków rozrywki. Może trzeba by podejść do tego etymologicznie ?
Jednak trzeba było jechać dalej, a tam czekała nas kolejna dawka uroczych klimatów. Pojechaliśmy do znanego parku Balboa. Ogromny zielony teren pośrodku miasta, a w nim m.in. kilkanaście muzeów, galerii sztuki, wielka palmiarnia, California Building, ogród japoński, no i znane na całym świecie Zoo. W Balboa można przepaść na wiele godzin lub nawet dni. I każdy znajdzie coś intersującego dla siebie.
Nam musiało wystarczyć kilkadziesiąt minut bowiem mieliśmy jeszcze w planie odwiedzić położony kilka mil od San Diego w kierunku LA słynny kurort plażowy La Jolla. Niestety, na planach się skończyło. Okazało się, że na autostradzie Interstate 15 którą mieliśmy jechać 130 km do Calimesa jest potężny korek z powodu jakiegoś wypadku. W związku z tym nasz szacowany przez Google Maps czas podróży zamiast półtorej godziny wydłuża się do… trzech godzin. Jak korek, to korek. Dlatego odpuściliśmy sobie La Jolla. Szkoda. W rezultacie okazało się, że jechaliśmy ponad 3 godziny i to różnymi objazdami lokalnymi drogami. Na całą naszą dotychczasową podróż, to pierwsze istotne wydarzenie drogowe zmieniające nasze plany. Nie ma co narzekać.
Temperatura w San Diego cały czas idealna.
Jutro wracamy do naszego startu podróży, czyli Los Angeles i tam coś pozwiedzamy. Chociaż szczerze powiem, że nie przepadam za tym miastem i znam je dosyć dobrze będąc tam wiele razy. Jednak czuję się w obowiązku pokazać miasto aniołów Mateuszowi.
Bardzo ciekawy blog, rzeczowy i wyważony. Od dzisiaj zaglądam regularnie i subsbskrybuję kanał RSS. Pozdrowienia 🙂